Kopie dwoch artykulow z polonijnej gazety "Goniec" http://www.goniec.net/
Niemiła niespodzianka
Joanna Wasilewska
Mississauga
W ostatnią sobotę odbyły się w Polskim Konsulacie na Lakeshore w Toronto wybory do Sejmu i Senatu RP. Wszystkich, którzy przyszli oddać swój głos, sądząc, że odbędzie się to szybko i sprawnie tak jak w czasie poprzednich wyborów, czekała niemiła niespodzianka.
Okazało się, że w Toronto liczba zainteresowanych wyborami była znacznie większa niż dwa lata temu. Od rana kolejka do głosowania ciągnęła się ulicą Lakeshore spory kawałek od konsulatu. Średni czas oczekiwania wynosił około dwóch godzin. Niektórzy z braku czasu musieli zrezygnować z głosowania, inni po godzinie stania decydowali się na przyjście w późniejszych godzinach. Byli i tacy, którzy przychodzili po kilka razy z nadzieją, że trafią na moment, kiedy korek się rozładuje. Najbardziej zawiedli się ci, którzy postanowili zagłosować pod sam wieczór.
Przed ósmą wieczorem, wyznaczoną jako godzina zamknięcia lokalu wyborczego, napięcie zaczęło wzrastać, tym bardziej że wśród oczekujących kręcił się pan, informując, że o ósmej zamkną bramę konsulatu i zagłosować nie będzie można. Zdenerwowanych ludzi uspokajał konsul Konowrocki, który chodząc wzdłuż kolejki, przepraszał za opóźnienia i zapewniał, że wszyscy, którzy przyszli przed ósmą, będą mogli zagłosować. Około pół do dziewiątej zaproszono wszystkich na teren konsulatu i zamknięto bramę.
Długie oczekiwanie sprzyjało nawiązywaniu rozmów. Jeden z wyborców wyjął harmonijkę ustną i próbował umilać innym czas oczekiwania. Inny pan, przedstawiając się z imienia i nazwiska, informował, że jest agitatorem, i namawiał do głosowania na PiS. U części zwolenników PiS-u wzbudziło to aplauz, u części kolejki zgorszenie, że naruszana jest cisza wyborcza i powaga aktu głosowania. Wielu ludzi wyrażało głośno niezadowolenie z organizacji wyborów, tym bardziej że część osób czuła się poszkodowana, bo głosujący z nazwiskami na literę od P do Z wchodzili bez kolejki.
W momencie głosowania wyjaśniła się przyczyna opóźnień. Powołana przez konsula komisja wyborcza pracowała bardzo sprawnie, sprawdzanie danych i wydawanie kart odbywało się błyskawicznie. Problemem okazała się za mała liczba kabin do głosowania. Znalezienie właściwej listy wyborczej w książeczce z kandydatami do Sejmu wymagało trochę czasu (notabene w Polsce kandydaci umieszczeni byli na jednym dużym podstemplowanym arkuszu, a w Toronto arkusz ten pocięto i zszyto w formie książeczki). Ostatni głosujący nie chcieli już czekać i rezygnowali z tajności głosowania, skreślając nazwiska na ścianie lub na kolanie.
Z danych przedstawionych przez komisję wyborczą wynika, że około 700 osób, które wcześniej zgłosiły swoje nazwiska do spisu wyborców, nie przyszło głosować. Być może przyczyniły się do tego perturbacje organizacyjne. Możemy się jedynie pocieszać, że w Irlandii było gorzej.
Okazało się, że w Toronto liczba zainteresowanych wyborami była znacznie większa niż dwa lata temu. Od rana kolejka do głosowania ciągnęła się ulicą Lakeshore spory kawałek od konsulatu. Średni czas oczekiwania wynosił około dwóch godzin. Niektórzy z braku czasu musieli zrezygnować z głosowania, inni po godzinie stania decydowali się na przyjście w późniejszych godzinach. Byli i tacy, którzy przychodzili po kilka razy z nadzieją, że trafią na moment, kiedy korek się rozładuje. Najbardziej zawiedli się ci, którzy postanowili zagłosować pod sam wieczór.
Przed ósmą wieczorem, wyznaczoną jako godzina zamknięcia lokalu wyborczego, napięcie zaczęło wzrastać, tym bardziej że wśród oczekujących kręcił się pan, informując, że o ósmej zamkną bramę konsulatu i zagłosować nie będzie można. Zdenerwowanych ludzi uspokajał konsul Konowrocki, który chodząc wzdłuż kolejki, przepraszał za opóźnienia i zapewniał, że wszyscy, którzy przyszli przed ósmą, będą mogli zagłosować. Około pół do dziewiątej zaproszono wszystkich na teren konsulatu i zamknięto bramę.
Długie oczekiwanie sprzyjało nawiązywaniu rozmów. Jeden z wyborców wyjął harmonijkę ustną i próbował umilać innym czas oczekiwania. Inny pan, przedstawiając się z imienia i nazwiska, informował, że jest agitatorem, i namawiał do głosowania na PiS. U części zwolenników PiS-u wzbudziło to aplauz, u części kolejki zgorszenie, że naruszana jest cisza wyborcza i powaga aktu głosowania. Wielu ludzi wyrażało głośno niezadowolenie z organizacji wyborów, tym bardziej że część osób czuła się poszkodowana, bo głosujący z nazwiskami na literę od P do Z wchodzili bez kolejki.
W momencie głosowania wyjaśniła się przyczyna opóźnień. Powołana przez konsula komisja wyborcza pracowała bardzo sprawnie, sprawdzanie danych i wydawanie kart odbywało się błyskawicznie. Problemem okazała się za mała liczba kabin do głosowania. Znalezienie właściwej listy wyborczej w książeczce z kandydatami do Sejmu wymagało trochę czasu (notabene w Polsce kandydaci umieszczeni byli na jednym dużym podstemplowanym arkuszu, a w Toronto arkusz ten pocięto i zszyto w formie książeczki). Ostatni głosujący nie chcieli już czekać i rezygnowali z tajności głosowania, skreślając nazwiska na ścianie lub na kolanie.
Z danych przedstawionych przez komisję wyborczą wynika, że około 700 osób, które wcześniej zgłosiły swoje nazwiska do spisu wyborców, nie przyszło głosować. Być może przyczyniły się do tego perturbacje organizacyjne. Możemy się jedynie pocieszać, że w Irlandii było gorzej.
PO wygrała na kompleksach
Andrzej Kumor
Mississauga
Piszę ciężkim piórem, kibicowałem PiS-owi, ponieważ formacja ta zmieniła standardy polskiej polityki, zaczęła dekonstruować republikę kolesiów, uderzyła w układ i pozwalała mieć nadzieję na zdetronizowanie polskiej oligarchii, a tym samym odkorkowanie energii narodu.
Po raz pierwszy też ktoś robił politykę zagraniczną bez kompleksów i zaściankowości; bez oglądania się na to, czy w Paryżu ładnie o nas mówią, czy Berlin jest z nas zadowolony.
Można Kaczyńskim wytknąć sporo grzechów, jedno jest pewne, że pokazali, iż są politykami - ludźmi, którzy nie tylko potrafią gadać - jak większość prawicowego folkloru w rodzaju JKM, ale również działać - zbudować partię kadrową i sięgnąć po władzę. Jak na polskie warunki, fakt, że coś takiego zrobili ludzie spoza układu, to spore osiągnięcie.
Czego zabrakło?
- Przede wszystkim nowoczesnego, pozytywnego opakowania, pokazującego dodatnie strony niepodległej Polski i ignorującego przeciwników na zasadzie pieski szczekają, "my idziemy ku świetlanej przyszłości".
We współczesnym świecie opakowanie wiele robi - wystarczy posłuchać opinii o takiej - powiedzmy - prezydentowej Kwaśniewskiej i innych odrobionych kobietach wokółpartyjnych. Czasy, kiedy można było polegać na samym przesłaniu, dawno minęły, dzisiaj trzeba zadbać, aby prawda się sprzedała.
Po drugie, mimo całkiem słusznych prac, nad uratowaniem polskiej wizji przeszłości, rząd Kaczyńskiego zaniedbał zwykłego Polaka, który chce się bogacić we własnym kraju, a nie może tego robić, bo ma związane przepisami ręce i pół nogi. Kaczyńscy - w rzeczy samej bardzo podejrzliwie podchodzący do puszczenia rynku na żywioł, nie zlikwidowali urzędniczej biurokracji blokującej polskiemu dorobkiewiczowi dojście do mamony.
Trzecia rzecz to nieodwzajemniona miłość do USA. Stawiało to pod znakiem zapytania deklarowaną troskę o polski interes w bojach z Europą. Nikt bowiem do końca nie wytłumaczył, dlaczego polskie wojska mają tkwić w Iraku i co dobrego wynika dla Polski z afgańskiej misji ekspedycyjnej. Wiem, że to nie Kaczyńscy wysłali tam żołnierzy, ale jednak ich amerykańskie kontakty naznaczone były dziwną miękkością, gdy porównać jej do stosunków z Niemcami.
A tymczasem politycy Waszyngtonu jak jeden mąż deklarowali poparcie dla wielomiliardowych roszczeń żydowskich wobec Polski. Czyli: wobec roszczeń ziomkostw rząd był twardy i żądał od Berlina jasnych deklaracji, zaś w przypadku amerykańskim nie. Tej niekonsekwencji, nigdy nie wytłumaczono.
Wynik polskich wyborów to nie katastrofa - ot, koniec jakiegoś etapu. Oczywiście, postkomunistyczne mordy bardzo się ucieszyły, bo nikt im nie będzie już odbierał krociowych emerytur czy straszył dekomunizacją.
Smutne też, że w Polsce nadal obowiązuje prowincjonalna zaściankowość, przez co działają stwierdzenia, o tym jak to Europa nas teraz będzie lubić. Jak to wiele razy podkreślałem na tych łamach, Zachód nie ma nas "lubić", lecz ma szanować nasze interesy. Za przeproszeniem, guzik mnie obchodzi, czy Polska jest lubiana w Berlinie, czy nielubiana, ważne jest, czy zarabiają Niemcy czy Polacy, czy bogacą się Niemcy czy Polacy, i ważne, aby nikt Polakom z góry nie perswadował, jak mają żyć i co robić.
Na tej nucie propaganda PiS-u niestety nie pojechała. A można było, bo nic tak nie działa, jak uświadomienie osobom podszytym poczuciem bycia gorszym, że w rzeczy samej PO jedzie na ich kompleksach jak na koniku. Zabrakło mi w propagandzie PiS-u wykreowania wizerunku nowoczesnego Polaka - narodowca, człowieka obytego, oczytanego, świadomego własnej wielowiekowej wysokiej kultury.
Niepodległość to możliwość decydowania o sobie. Tymczasem traktat konstytucyjny został podpisany i Polska chwilę po rzekomym zrzuceniu czerwonych kajdan, ponownie zzuła część suwerenności. Tym razem dobrowolnie, bez wojny i bez rozbiorów.
Mimo to, jeśli ktoś krytykuje politykę zagraniczną Warszawy, to warto też pokazać, że w okresie "kaczyzmu" była ona podobna w swej stanowczości i obronie "swego" do polityki Wielkiej Brytanii czy Niemiec. Po raz pierwszy - wbrew tyradom Bartoszewskiego i jemu podobnych dyplomatołków, Polska przestała się nadstawiać do poklepywania, a zaczęła zajmować pozycję międzynarodową należną 40-milionowemu narodowi osiadłemu w samym sercu kontynentu.
Z doświadczenia 20 lat mieszkania poza Polską mogę śmiało powiedzieć, że w dyplomacji nie liczy się, czy ktoś jest gładki, obyty, mówi płynnie językami i trzyma małą łyżeczkę tak jak należy - liczy się to, czy broni swoich ludzi - w tym wypadku 40-milionowego narodu, który wielu Niemców, Francuzów czy Włochów widzi najchętniej w roli gawiedzi do pasania kóz.
PO, partia ludzi plastelinowych, owinęła się w cukierkowe opakowanie, zdobywając głosy nie tych sfrustrowanych - jak dawniej PiS - lecz tych, co "chcieliby normalnie". Niestety, udało się im.
PiS się przeliczył, ponieważ pozwolił sobie przyprawić gębę. Bezpośrednią odpowiedzialność za to ponosi Jarosław Kaczyński. W normalnej sytuacji po przegranych wyborach lider ugrupowania podaje się do dymisji. Jednak jeśli wyjąć Kaczyńskiego, to co z PiS-u zostanie?
Po raz pierwszy też ktoś robił politykę zagraniczną bez kompleksów i zaściankowości; bez oglądania się na to, czy w Paryżu ładnie o nas mówią, czy Berlin jest z nas zadowolony.
Można Kaczyńskim wytknąć sporo grzechów, jedno jest pewne, że pokazali, iż są politykami - ludźmi, którzy nie tylko potrafią gadać - jak większość prawicowego folkloru w rodzaju JKM, ale również działać - zbudować partię kadrową i sięgnąć po władzę. Jak na polskie warunki, fakt, że coś takiego zrobili ludzie spoza układu, to spore osiągnięcie.
Czego zabrakło?
- Przede wszystkim nowoczesnego, pozytywnego opakowania, pokazującego dodatnie strony niepodległej Polski i ignorującego przeciwników na zasadzie pieski szczekają, "my idziemy ku świetlanej przyszłości".
We współczesnym świecie opakowanie wiele robi - wystarczy posłuchać opinii o takiej - powiedzmy - prezydentowej Kwaśniewskiej i innych odrobionych kobietach wokółpartyjnych. Czasy, kiedy można było polegać na samym przesłaniu, dawno minęły, dzisiaj trzeba zadbać, aby prawda się sprzedała.
Po drugie, mimo całkiem słusznych prac, nad uratowaniem polskiej wizji przeszłości, rząd Kaczyńskiego zaniedbał zwykłego Polaka, który chce się bogacić we własnym kraju, a nie może tego robić, bo ma związane przepisami ręce i pół nogi. Kaczyńscy - w rzeczy samej bardzo podejrzliwie podchodzący do puszczenia rynku na żywioł, nie zlikwidowali urzędniczej biurokracji blokującej polskiemu dorobkiewiczowi dojście do mamony.
Trzecia rzecz to nieodwzajemniona miłość do USA. Stawiało to pod znakiem zapytania deklarowaną troskę o polski interes w bojach z Europą. Nikt bowiem do końca nie wytłumaczył, dlaczego polskie wojska mają tkwić w Iraku i co dobrego wynika dla Polski z afgańskiej misji ekspedycyjnej. Wiem, że to nie Kaczyńscy wysłali tam żołnierzy, ale jednak ich amerykańskie kontakty naznaczone były dziwną miękkością, gdy porównać jej do stosunków z Niemcami.
A tymczasem politycy Waszyngtonu jak jeden mąż deklarowali poparcie dla wielomiliardowych roszczeń żydowskich wobec Polski. Czyli: wobec roszczeń ziomkostw rząd był twardy i żądał od Berlina jasnych deklaracji, zaś w przypadku amerykańskim nie. Tej niekonsekwencji, nigdy nie wytłumaczono.
Wynik polskich wyborów to nie katastrofa - ot, koniec jakiegoś etapu. Oczywiście, postkomunistyczne mordy bardzo się ucieszyły, bo nikt im nie będzie już odbierał krociowych emerytur czy straszył dekomunizacją.
Smutne też, że w Polsce nadal obowiązuje prowincjonalna zaściankowość, przez co działają stwierdzenia, o tym jak to Europa nas teraz będzie lubić. Jak to wiele razy podkreślałem na tych łamach, Zachód nie ma nas "lubić", lecz ma szanować nasze interesy. Za przeproszeniem, guzik mnie obchodzi, czy Polska jest lubiana w Berlinie, czy nielubiana, ważne jest, czy zarabiają Niemcy czy Polacy, czy bogacą się Niemcy czy Polacy, i ważne, aby nikt Polakom z góry nie perswadował, jak mają żyć i co robić.
Na tej nucie propaganda PiS-u niestety nie pojechała. A można było, bo nic tak nie działa, jak uświadomienie osobom podszytym poczuciem bycia gorszym, że w rzeczy samej PO jedzie na ich kompleksach jak na koniku. Zabrakło mi w propagandzie PiS-u wykreowania wizerunku nowoczesnego Polaka - narodowca, człowieka obytego, oczytanego, świadomego własnej wielowiekowej wysokiej kultury.
Niepodległość to możliwość decydowania o sobie. Tymczasem traktat konstytucyjny został podpisany i Polska chwilę po rzekomym zrzuceniu czerwonych kajdan, ponownie zzuła część suwerenności. Tym razem dobrowolnie, bez wojny i bez rozbiorów.
Mimo to, jeśli ktoś krytykuje politykę zagraniczną Warszawy, to warto też pokazać, że w okresie "kaczyzmu" była ona podobna w swej stanowczości i obronie "swego" do polityki Wielkiej Brytanii czy Niemiec. Po raz pierwszy - wbrew tyradom Bartoszewskiego i jemu podobnych dyplomatołków, Polska przestała się nadstawiać do poklepywania, a zaczęła zajmować pozycję międzynarodową należną 40-milionowemu narodowi osiadłemu w samym sercu kontynentu.
Z doświadczenia 20 lat mieszkania poza Polską mogę śmiało powiedzieć, że w dyplomacji nie liczy się, czy ktoś jest gładki, obyty, mówi płynnie językami i trzyma małą łyżeczkę tak jak należy - liczy się to, czy broni swoich ludzi - w tym wypadku 40-milionowego narodu, który wielu Niemców, Francuzów czy Włochów widzi najchętniej w roli gawiedzi do pasania kóz.
PO, partia ludzi plastelinowych, owinęła się w cukierkowe opakowanie, zdobywając głosy nie tych sfrustrowanych - jak dawniej PiS - lecz tych, co "chcieliby normalnie". Niestety, udało się im.
PiS się przeliczył, ponieważ pozwolił sobie przyprawić gębę. Bezpośrednią odpowiedzialność za to ponosi Jarosław Kaczyński. W normalnej sytuacji po przegranych wyborach lider ugrupowania podaje się do dymisji. Jednak jeśli wyjąć Kaczyńskiego, to co z PiS-u zostanie?
0 comments:
Prześlij komentarz