2009-09-25

Co mnie przeraża...

Jak rozmawiam z ludźmi, to często schodzi na politykę. Z tego też wywodzi się pomysł prowadzenia przeze mnie bloga: jestem bowiem polemistą. Oczywiście, dostaje mi się od "faszystów", "darwinistów społecznych" - tutaj wszystkie epitety trafiające pod moim adresem jest ciężko wymienić. Reakcja ludzi, którzy swój światopogląd często budują na emocjach lub mediach, jest dosyć przewidywalna. Mówi się, że wyborcy PiS ukuli pojęcie leminga. Problem w tym, że jako człowiek, który na tą partię nie głosował, widzę ich miriady. Pewne rzeczy człowieka nie wprawiają w osłupienie - jak na przykład uzasadnianie istnienia państwowych przedsiębiorstw, prawa budowlanego czy zasiłków dla bezrobotnych. To raczej norma. Ten kto powiedział, że polska młodzież jest prokapitalistyczna, to najprawdopodobniej ślepiec. Wszechobecny socjalizm na gruncie ekonomii nie przeraża mnie jednak aż tak mocno. Czasem od ludzi całkiem inteligentnych, nie lemingów, zdarza się usłyszeć jeszcze gorsze rzeczy.

Rozmawiam sobie kiedyś, schodzi na eugenikę. No i co się okazuje? Ten człowiek w imię ratowania środowiska byłby zdolny poprzeć tego typu metody. Pozwolę sobie to wymienić. Mam tutaj na myśli przymusową sterylizację, politykę jednego dziecka, przymusową aborcję i eutanazję (obok dobrowolnej, rzecz jasna), a nawet urzędowe regulowanie, ile dany człowiek ma żyć. Uznał, że do tego doprowadzi stopniowe przeludnienie. Będziemy mieli do wyboru albo wszystko, co jest tylko na Ziemi zaorać, albo zgodzić się na takie eugeniczne ustawodawstwo. Tego bowiem wymaga Zeitgeist. To ma być konsekwencja naszego rozwoju. Cóż, niektórzy usprawiedliwiają przymus szkolny rozwojem społecznym i technologicznym - więcej, to jest jeden i ten sam sposób rozumowania. Państwo ma się rozrastać, ponieważ taki jest duch czasu. Mamy komputery, wysyłamy w kosmos satelity, robimy transgeniczne organizmy - to każdy powinien czytać, pisać i liczyć, żeby jakoś funkcjonować i wiedzieć co nieco o otaczającym świecie. A teraz tutaj identyczny sposób rozumowania: ponieważ będzie trzeba ratować środowisko, to trzeba jakoś ten przyrost naturalny ograniczyć i utworzyć jakiś Urząd ds. Reprodukcji i Planowania Populacji (na tej samej zasadzie jak państwowy system szkolnictwa).

Eugeniczne pomysły długo były potępione. Jeszcze niedawno każdy, kto by o nich wspomniał, praktycznie przestałby w przestrzeni publicznej istnieć. Dolepiono by mu bowiem łatkę "nazisty" lub - dużo szerszy zbiór - "faszysty". Z tymi bowiem tego typu praktyki były przez kilkadziesiąt lat kojarzone. Emocje zaczynają jednak opadać. Poza tym ostatnio doszło do tego, że samo porównywanie czegoś do nazizmu stanowi swego typu chwyt erystyczny. Pomysły tego typu w nieco nowej oprawie przeżywają renesans. W pierwszej połowie dwudziestego stulecia chodziło eliminację arbitralnie wyznaczonych "podludzi". Teraz modna jest troska o Błękitną Planetę. Wszystko ma być "ekologiczne", choć ekologia jako nauka o oddziaływaniach między organizmami i ich środowiskiem nie stanowi ochrony środowiska. Ekologiści co raz mocniej ingerują w prawodawstwo. Zakazano na przykład rtęciowych termometrów, co jest swoistym szczytem prawnego absurdu. (Do niedawna myślałem, iż to jakiś głupi żart!) Do tego limity emisji dwutlenku węgla. Tylnymi drzwiami wkracza tutaj brunatny smrodek, tak często zarzucany środowiskom prawicowym lub za prawicę siebie uznających. Ekologiści zamierzają bowiem ograniczyć przyrost naturalny. Oni napisali wprost, że to jest główny powód ich poparcia dla aborcji, eutanazji czy antykoncepcji. Te jednak ich zdaniem są nie wystarczające. Oni przecież chcą zredukować ilość ludzi do miliarda! Podawane są też przez nich liczby jeszcze mniejsze. Eric R. Pianca uznał na przykład, że 350-500 milionów to liczebność idealna. Jeszcze inni wymieniają... 100 milionów. W tym kontekście wypada dodać, że Klub Rzymski uznał, iż w Polsce powinno żyć 15 milionów ludzi. No i jak to osiągnąć? Bez metod eugenicznych takich jak wyżej wymienione się po prostu nie da. Dlatego ekologiści co raz głośniej krzyczą, żeby wprowadzić chińską politykę jednego dziecka. Później wiadomo do czego dojdzie. W Chinach czy w Indiach za Indiry Gandhi przyrost naturalny ograniczano z użyciem sterylizacji. Tutaj też pewne gremia nie powstrzymają się przed wprowadzeniem tego typu metod. Należy pytać, nie czy, tylko kiedy do tego wszystkiego dojdzie? Skoro już tego typu postulaty pewne poparcie mają, to jakieś "arbuzy" zechcą to w końcu w życie wprowadzić.

Argumenty o eugenice mogą zostać zbyte za pomocą prawa Godwina. Oznacza ono, że jeżeli ktoś powołał się na nazizm bądź jego praktyki w dyskusji, została ona zakończona. Jest tu jednak pewien haczyk: teoretycznie można by o tym systemie uniemożliwić wszelką dyskusję w aspekcie współczesności. To jedna sprawa, która pozwala prawo Godwina obejść. Z drugiej strony, sama eugenika nie była specyfiką tylko i wyłącznie nazizmu. Lewicowe środowiska na początku dwudziestego stulecia wyznawały ją powszechnie. Czy w wydaniu ekologistów czy nazistów ma ona takie samo podłoże, którym jest neomaltuzjanizm. Wywodzi się to od Prawa ludności Malthusa, gdzie uznał, że liczba ludności przyrasta w tempie geometrycznym, natomiast zasoby w arytmetycznym, zatem nie da się ludzkości wyżywić. Ekologiści nawet mówią o tym wprost. Przecież zasoby Ziemi są ograniczone, a ludzi jest prawie siedem miliardów. Co należy zatem zrobić? Liczebność gatunku Homo sapiens należy ograniczyć do arbitralnie przezeń określonej liczby. Taka jest ich retoryka.

Jednak zarówno ekologiści jak i ci, którzy przejmują część ich argumentacji, nie widzą jednego. Przecież mamy do czynienia z rozwojem naukowo-technicznym. Gdy ludzi było za dużo, żeby trudnili się myślistwem i zbieractwem, to wynaleziono rolnictwo. Z kolei, gdy później wzrosła liczba ludności, doszło z kolei do rewolucji przemysłowej. O tym zapomniał też Malthus, że postęp samych technik rolnych powoduje, iż więcej ludzi można wyżywić. Neomaltuzjanizm jako taki pozbawiony jest zatem jakichkolwiek logicznych podstaw. Skoro ludzie sobie poradzili wtedy, to i teraz jakieś wyjście z sytuacji zostanie znalezione. Przecież technika cały czas postępuje na przód.

Wypada również wspomnieć na zakończenie o wyjątkowej hipokryzji ekologistów. Przecież oni popierają antykoncepcję, w tym również hormonalną. A czy wiedzą jakie spustoszenia w środowisku wywołują ksenoestrogeny (vide feminizacja samców ryb). Świadczy to o roli, jaką neomaltuzjanizm i przy okazji zoologiczny antykapitalizm odgrywają rolę w ich światopoglądzie.

Wydawało się, że taka potworność jak eugenika już nie jest w stanie odżyć. Niestety, lecz doczekamy czasów, kiedy będziemy musieli biegać po różne papiery do Urzędu Reprodukcji i Planowania Populacji. Zupełnie jak obecnie, gdy chcemy postawić na działce płot bądź wkopać szambo. Historia kołem się toczy...

2009-09-23

Casus belli: media publiczne

Dużo było ostatnimi czasy mowy o przepychankach w tak zwanej publicznej telewizji. Oskarżano niejakiego Piotra Farfała o to, że obniża jej poziom. (Tutaj wypowiadać się nie będę, ponieważ telewizję w ogóle z rzadka ostatnio oglądam). Atakowano go z różnych pozycji. Wyciągano mu na przykład rzekomą nazistowską przeszłość; w tym ostatnim specjalizowały się zwłaszcza środowiska związane z Szabas Zeitung. Ostatnio po pewnych problemach został odsunięty z tego stanowiska. Zastąpił go Bolesław Szwedo. W każdym razie zapewne to nie koniec przepychanek. PO podnosi od jakiegoś dłuższego czasu temat prywatyzacji tego przybytku. Od razu jest on strofowany przez siły opozycyjne. Wyciągane są takie argumenty jak rzekoma "misja" mediów publicznych...

Wiem bardzo dobrze, że PO nie dokona prywatyzacji mediów publicznych. Tutaj działa taki sam mechanizm jak w przypadku innych państwowych przedsiębiorstw. Przecież tam w radach nadzorczych siedzą ich partyjni koledzy. Jak oni zatem mogą zabrać im pracę. PO zatem tylko sobie tak pogada. Zwyczajem tej partii nic nie zrobi. Nie wiem, czy to nie jest kolejny temat zastępczy, żeby tylko o pewnych kłopotach Parady Oszustów nie dyskutować. Czy oni chcieliby, aby pies z kulawą nogą nagłośnił temat podwyżki akcyzy na paliwa i dodatkowej opłaty z nimi związanej? Innym przypadkiem jest fiasko prywatyzacji stoczni. Takie tematy zastępcze jak eutanazja czy kwestia istnienia mediów publicznych należy ich zdaniem nagłaśniać celem ukrycia pewnych spraw pod dywanem. Poza tym trzeba jeszcze pamiętać, że w takim Polskim Radiu siedzi element pamiętający jeszcze czasy Gomułki. Gdyby Tusk im cokolwiek zrobił, oni zapewne zrobiliby z niego potwora. Posłaliby go zapewne na śmietnik historii. Warto jednak przy tej okazji zastanowić się nad innym problemem. Czy coś takiego jak media publiczne w ogóle powinno istnieć?

Pierwsza rzecz to dlaczego w ogóle państwo zajmuje się przemysłem rozrywkowym. Postawmy tutaj pytanie z czysto ekonomicznego punktu widzenia. Skoro państwo jako takie para się działalnością radiowo-telewizyjną, to dlaczego nie posiada na przykład sieci dyskotek czy nie wypieka chleba? Tak przedstawia się problem z punktu widzenia samego charakteru własności środków produkcji. Czy w ogóle państwo może ingerować bezpośrednio w gospodarkę, będąc właścicielem fabryk, banków, elektrowni, kopalni et consortes? Doświadczenia z państwową własnością środków produkcji nie napawają optymizmem. Okazało się to drogie i nieopłacalne. Przedsiębiorstwa państwowe z reguły cechuje zatrudnienie ponad faktyczne potrzeby. To samo jest w telewizji. Po co tam mamy na przykład kilka tysięcy pracowników. Jakie muszą być zatem koszty utrzymania tego całego przybytku? W skali rocznej państwo zapewne kosztuje drożej niż wiecznie deficytowe kopalnie węgla kamiennego. Jeżeli popatrzymy na to z czysto ekonomicznego punktu widzenia, to należałoby publiczne media sprywatyzować.

Przeciwnicy przekształceń własnościowych zaraz podniosą inny argument. Ich zdaniem pewne dziedziny w gospodarce mają swoje znaczenie. Oni je określają mianem strategicznego. Nie potrafią sobie wyobrazić, kto będzie wytwarzał prąd elektryczny, broń czy statki pełnomorskie, jeżeli cała gospodarka znajdzie się w rękach prywatnych. Ten błąd w rozumowaniu wykazałem już wcześniej. W przypadku mediów publicznych stosuje się podobny sposób rozumowania. Ma ona mieć pewną misję. Podobnie jak strategiczne znaczenie, tą można definiować arbitralnie. Czy misją są na przykład programy o zwierzętach, filmy dokumentalne, czy na przykład "Gwiazdy tańczą na lodzie". To wcale nie jest śmieszne. Zostały one uznane za program misyjny. Tak samo, czy do tego należy produkcja seriali typu Klan czy M jak miłość. Co zatem stanowi misję telewizji?! Widać, że to jest nic innego jak słowny wytrych. Gdy dyskutuje się z lewicą, oni mówią o "faszyzmie", nie bardzo potrafiąc go zdefiniować. Tutaj jest podobny przykład. Czy ci, którzy mówią o swoistej misji telewizji publicznej, potrafią jasno określić, czym ona jest? Wątpię w to. Poza tym sama misja zależy zapewne od widzi mi się aktualnego kierownictwa TVP czy PR.

Innym argumentem wywodzącym się z misyjnego charakteru mediów publicznych jest prezentacja kultury wysokiej w tychże. Przepraszam bardzo, ale jakoś nie widzę, żeby od godziny szóstej nad ranem do drugiej nadawane były opery, balety, ambitne filmy, spektakle teatralne. Czym jestem natomiast raczony jak już włączę telewizor? Na przykład pięć tysięcy którymś odcinkiem Mody na sukces czy innym tandetnym serialem. Pokazuje to, że telewizja jest niskim rodzajem rozrywki nastawionym na zapotrzebowanie masowego widza. Nie ma tam natomiast miejsca dla kogoś o wysublimowanym poczuciu smaku. To wynika z samej natury tego medium. Jeżeli ktoś chce mieć do czynienia z kulturą wysoką, to idzie do muzeum, opery lub teatru, a nie gapi się w telewizor. Poza tym przejawia się tutaj takie samo myślenie jak wyżej: a kto będzie produkować broń czy prąd elektryczny? Przecież prywatne radio i telewizja ojca Tadeusza Rydzyka jest o wiele bardziej misyjne niż państwowe media. Pokazuje to, że również prywatny wytwórca może w swojej stacji pewne rzeczy prezentować. Niekoniecznie musi się zatem zadowalać prymitywnymi teleturniejami czy brazylijskimi telenowelami.

Odrębny problem stanowi natomiast "cywilizowanie" ludzi. Czy państwo powinno się tym zajmować? Moim zdaniem od tego, żeby społeczeństwo jakoś funkcjonowało, to jest prawo oparte na tradycji. Państwo nie musi się zajmować ani edukacją, ani kulturą, ani nauką, ani tym bardziej telewizją. Skoro państwo ma być właścicielem mediów publicznych, to dlaczego nie zajmie się również innymi funkcjami? Problem ten rozwinąłem niżej.

Niektórzy widzą w telewizji państwowej pewną rolę propagandową. Artur M. Nicpoń, skądinąd znany leseferysta, napisał kiedyś tekst o strukturze państwa, w którym zasugerował, że media publiczne mają istnieć. O dziwo, został pochwalony za to przez czołowego socjalistę na Salonie24, czyli Łukasza Fołtyna. Ten zadał mu bardzo dobre pytanie: skoro tak, to dlaczego ma nie istnieć państwowa szkoła. Trzeba przyznać, że to był bardzo dobry argument. Jeżeli ktoś uważa, że zadaniem państwowych mediów jest pewna propaganda, to dlaczego nie popiera przymusowej skolaryzacji? Pytanie to wypada zadać części osób o prawicowych poglądach nie tylko na kwestie społeczne, ale również gospodarcze. Tutaj argumentem jaki się często może pojawiać, to możliwość tworzenia mediów przez wrogie nam siły. Mam tu na myśli obce służby wywiadowcze, przed którymi nie jesteśmy należycie chronieni. To załatwia się jednak w prosty sposób. Po pierwsze trzeba mieć sprawny kontrwywiad, który takim hucpom jest w stanie zapobiec. Zaś po drugie jeżeli ktoś głosi treści antypolskie, to powinien zostać mu wytoczony proces antydefamacyjny. Żydzi jakoś potrafią dbać o swoje dobre imię bez istnienia ogólnoświatowej Jewish TV; więcej, wszyscy odczuwają przed nimi swoisty respekt. Czy w takiej sytuacji jakiś Kuba Wojewódzki odważyłby się wbić polską flagę w psie ekskrementy?

Obok prywatyzacji należałoby również zlikwidować Krajową Radę Radiofonii i Telewizji. Ten biurokratyczny twór jest całkowicie zbyteczny. Służy tylko temu, żeby umieszczać na ciepłych posadkach swoich kolegów. I niczemu więcej tak naprawdę.

Wszelkie powody istnienia państwowych mediów okazują się pozbawione podstaw. Wskazać tutaj mogę tylko jeden wyjątek od reguły. Państwowe media można powołać w czasie wojny lub klęski żywiołowej, która obejmie znaczne połacie kraju. Wówczas taki twór może okazać się całkiem przydatny. Po tym, jak wyżej wymienione problemy państwa przeminą, należałoby je automatycznie rozwiązać. W innych przypadkach nie widzę potrzeby tworzenia państwowych mediów.

Wątpię jednak, żeby ktokolwiek z "bandy czworga" się na takie posunięcie zdecydował. Jedni krzyczeliby o demontażu państwa i klejnotach w koronie. Inni z kolei chcieliby utrzymać tam swoich kolegów, a temat prywatyzacji zostałby rzucony na żer skołowanemu ludowi. Ten natomiast nie wiedziałby, co ma o tym wszystkim myśleć.

2009-09-22

Czy Zachód da się oszukać Arabom?

Siatka terrorystyczna Al-Kaida opublikowała w piątek w internecie nowe nagranie wideo, w którym żąda wycofania niemieckich wojsk z Afganistanu i grozi Niemcom "niemiłą niespodzianką" po wyborach parlamentarnych 27 września - podała telewizja ARD.

Islamski radykał Bekkay Harrach, obywatel niemiecki pochodzenia marokańskiego, ostrzega po niemiecku: "Jeśli naród opowie się (...) za kontynuacją wojny, sam wyda na siebie wyrok. Wybory do Bundestagu dają ludziom jedyną możliwość kształtowania polityki swego kraju".

Nie ma to jak prosty rozkaz dla demokratycznego społeczeństwa wydany przez mentalnego jaskiniowca żądnego krwi niewiernych, nakazujący by ci własnoręcznie zawiesili sobie pętlę na szyi, po czym rozhuśtali taboret i zagłosowali na konkretną, powolną terrorystom opcję polityczną która wycofa wojska niemieckie z Afganistanu, ułatawiając w ten sposób walkę z umownym Zachodem, czyli także z nimi. Zapewne pacyfistyczne SPD lub jeszcze bardziej pacyfistyczną Partię Zielonych.

Do tego rozkaz do którego ów jaskiniowiec przekonuje Niemców (o ile to jeszcze potrzebne - szczególnie w przypadku zlewaczałej do cna młodzieży) popierając go obietnicami wycofania muhadżedinów planujących każdego dnia zamachy na terytorium RFN. Ta zachęta to jedna wielka bzdura. Po pierwsze kontrwywiad niemiecki BND radzi sobie świetnie z terrorystami na terenie tego kraju, czego dowodzi zero na liczniku zamachów terrorystycznych tam przeprowadzonych. Po drugie, mniejszości tureckiej w Niemczech, będącej jedynym nieusuwalnym, a wręcz powiększającym wpływ potencjalnym źródłem muhadżedinów, nigdy nie będzie się dało zbiorowo eksmitować, dajmy na to na Madagaskar. Jeden Hitler na jedną erę po Chrystusie to wystarczająco wiele.

Zatem ani nie ma potrzeby ani nie ma takiej możliwości, by zgodzić się i zrealizować scenariusz zaproponowany przez oświeconego przez islam zdrajcę własnej ojczyzny. Co z tego, że Niemiec? To jednak też jakaś tam ojczyzna. Żarcik.

Dla usystematyzowania wiedzy teoretycznej, należy też przypomnieć, że cel walki radykalnego islamu z Zachodem, który jest jego kardynalnym wrogiem ze względu na swoje zepsucie i zgnuśnienie (tu w ocenie kondycji naszej cywilizacji się z brodatymi kolegami zgadzam), to dla naszych milusińskich stworzenie globalnego kalifatu - by żyło się religijniej, a leniwi sułtani rośli w dostatek na plecach europejskich niewolników. Dlatego walka będzie trwała aż do zwycięstwa albo do czasu, gdy nasze służby zaczną czytać w myślach arabskich terrorystów, jeszcze zanim ci nimi się staną. Innych opcji nie ma.

Narzędziem służącym do mydlenia oczu Zachodowi jest taktyka udokumentowana w setkach wystąpień arabskich terrorystów, których pacyfistom i innym alterglobalistom nie chce się analizować - taktyka o wdzięcznej nazwie Taakiya. Zakłada ona, że w sytuacji przeważających sił niewiernych imamowie mogą kłamać na temat zasad Islamu, pozorować pacyfizm oraz chęć asymilacji, i nie będzie to grzechem, o ile po uzyskaniu przewagi natychmiast nie przejdą do ofensywy i wrócą do starego dobrego podrzynania gardeł każdemu kto myśli odrobinę inaczej.

Dokładniej przygląda się temu barbarzyńskiemu wrzodowi na dupie świata jakim jest zjawisko radykalnego islamu wspomniany już Mark Steyn w swej książce pod tytułem ,,America alone''. Polecam, jeśli ktoś zna angielski, bo książka nie jest wydawana w Polsce. Nie wiem czy wydają ją w Wielkiej Brytanii - kto wie, czy nie znalazła się razem z czajnikiem i żarówką na indeksie sprzętów AGD, źródeł światła i dzieł zakazanych w Europie.

Tak więc Bekkay Harrach ględzi podług zapewne wykutej na pałe w przyświątynnej szkółce linii propagandowej a jego słowa nigdy nie znajdą potwierdzenia w rzeczywistości. Ciekawe, czy Niemcy, wzorem swoich zniewieściałych przyjaciół Hiszpanów, skapitulują w walce z nieprzyjacielem, wyrzekną się swoich korzeni i ugną się pod groźbą człowieka przez nakazy swej religii sikającego tylko i wyłącznie plecami w stronę Mekki. Czy w Niemcach pozostało jeszcze coś z Niemców?
Reblog this post [with Zemanta]

2009-09-21

Czy należało iść z Hitlerem?

Zetknąłem się ostatnio z pewnym niezwykle ciekawym rozwinięciem przyszłych losów naszego kraju. Niejaki George Friedman stwierdził, iż USA niedługo doceni nasze położenie geopolityczne. Według niego mamy stać się takim państwem jak Korea Południowa czy Izrael. Stany Zjednoczone zaczną nas dozbrajać, wspierać nas finansowo, a my dzięki temu staniemy się kontynentalną potęgą. Sugeruje również rewizję granic w wyniku przyszłego konfliktu z Rosją... Trzeba przyznać, że ten człowiek jest niezłym fantastą. Moim zdaniem USA raczej nie widzą interesu w tym, żebyśmy stali się państwem potężnym ze względu na swoisty ogon merdający psem (casus Izraela). Płaszczenie się przed Stanami Zjednoczonymi nam nic nie daje i raczej wątpliwe, że cokolwiek dobrego przyniesie. Nie potrafimy bowiem prowadzić polityki międzynarodowej zgodnie z zasadami realizmu politycznego. To nie jest zresztą w naszym przypadku rzecz nowa.

Problem ten wywołuje wiele kontrowersji w środowiskach prawicowych. Niektórzy lewicowcy sugerowali wręcz, że to skutek myślenia w kategoriach zoologicznego jaskiniowo antykomunizmu. Wielu prawicowych komentatorów (na przykład Rafał Aleksander Ziemkiewicz czy Janusz Korwin-Mikke) sugeruje, że w 1938 roku powinniśmy przystąpić do sojuszu z Trzecią Rzeszą. Teraz należy postawić pytanie, czy byłoby to aż tak tragiczne w skutkach, jak niektórzy sobie wyobrażają. Spotkałem się bowiem z opiniami, że Polaków wymordowano by w obozach zagłady, podobnie jak Żydów.

Na początku należy postawić taką kwestię. Czy przed wojną Polska należycie o siebie zadbała? Skądże znowu. Nie weszliśmy w żaden wartościowy sojusz. Na uwagę zasługuje jedynie próba budowy Międzymorza jako przeciwwagi dla Niemiec i Sowietów. W 1938 roku byliśmy postawieni wobec trzech możliwych sytuacji. Po pierwsze nie robić nic, z nikim żadnych paktów nie podpisywać. Jak to się skończyło, to nie trzeba zresztą przytaczać. Skutkiem tamtych wydarzeń jest zresztą obecny stan rzeczy. Druga możliwość to wejście w sojusz ze Stalinem. W tej sytuacji PRL nastałby kilka lat wcześniej, już wówczas doszłoby do zsyłek na Syberię, nacjonalizacji przemysłu i kolektywizacji rolnictwa, ustanowienia państwowego ateizmu et cetera. W tamtej sytuacji pozostaje zatem trzecia możliwość. Trzeba było iść z Hitlerem na ZSRR. Jakby się to skończyło?

Doszłoby do tego, że w 1939 roku marszałek Rydz-Śmigły odebrałby Krzyż Żelazny I klasy na Placu Czerwonym w Moskwie. Do Polski trafiłyby Mińsk, Smoleńsk, Kijów i Odessa. Uzyskalibyśmy zatem dostęp do Morza Czarnego. Polska miałaby większe terytorium, przez co wzrosłaby jej ranga w regionie.

Teraz jakie są najczęstsze kontrargumenty? Bardzo często przywoływany jest przypadek Holocaustu. Krytycy uważają, że obozy masowej zagłady i tak powstałyby na terytorium Polski. Jest on sprzeczny z historyczną rzeczywistością. Jakoś u sojuszników Trzeciej Rzeszy Żydzi mieli się dobrze. Admirał Horthy sprzeciwił się masowym mordom Żydów. Generał Franco został po wojnie odznaczony Medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. We Włoszech przeforsowano - i to pod wpływem Hitlera - antysemickie ustawy, jednak jakoś z tego kraju też bydlęce wagony nie podążały w kierunku obozów masowej zagłady. Ów kontrargument jest zatem niedorzeczny z czysto historycznego punktu widzenia. Pojawiają się również opinie, iż gdyby nawet doszło do rzezi, bylibyśmy oskarżani dzisiaj o współudział w Holocauście. Nie bierze to jednak złożoności zjawisk historycznych - swoistych efektów motyla. Nie wiadomo bowiem, czy do Szoah doszłoby. Decyzję o ostatecznym rozwiązaniu podjęto w końcu dopiero w Wannsee. Poza tym kto dzisiaj wypomina Węgrom, Finom, Rumunom czy Włochom walkę u boku Trzeciej Rzeszy, ergo związek z Holocaustem.

Drugim argumentem, który się bardzo często pojawia, to powoływanie się na Mein Kampf. To opus magnum nazizmu traktowane jest tutaj jako słowny wytrych. Ponieważ Hitler tak napisał, to tak się działo. Nikt jednak z powołujących się nie trzymał zapewne nigdy w ręku tej książki. Tam mamy do czynienia z gorzkimi żalami wobec Francji. Wątek wschodu pojawia się w zaledwie kilku linijkach. Przyszły przywódca Trzeciej Rzeszy atakuje tam zresztą... Czechów. Abstrahuję już od tego, że ze znienawidzonego przez siebie Marksa przepisywał całe akapity. Zapomina się tutaj zresztą, że podstawą nazizmu nie jest samo Mein Kampf. Zapomina się o Micie lat dwudziestych Rosenberga, który zresztą uważał, że droga do podboju świata po trupie Polski nie wiedzie. Sam Hitler po fakcie przyznał, że zajęcie terytoriów II RP było głupotą, ponieważ wymusiło na nim wojnę z ZSRR.

Przy tej okazji warto wspomnieć wątek "Polaków-podludzi". Jedną z klasycznych pozycji, na której został oparty cały nazizm, stanowiły Podstawy dziewiętnastego wieku Houstona Chamberlaina, angielskiego filozofa naturalizowanego w Niemczech. Polacy zostali tam zaliczeni do nordyków, więc do rasy stojącej najwyżej w tamtej hierarchii. Więcej, sam Hitler uznał swego czasu, że stanowimy najzdolniejszą nację, jaką Niemcy spotkali na swojej drodze. W razie ewentualnego sojuszu zostalibyśmy pewnie przez niemiecką propagandę potraktowani jak zabłąkany naród germański, potomków Gotów et cetera. Tak bowiem rzecz miała się z Goralenvolk.

Innym argumentem są przedwojenne relacje polsko-niemieckie. Sęk w tym, że najgorzej było przed rządami nazistów. Wówczas dochodziło do słynnych wojen celnych. Również wtedy Niemcy podpisali układ z ZSRR w Rapallo; bazy w Rosji zostały przez nich opuszczone do 1933 roku. Po dojściu Hitlera do władzy jakoś do takich rzeczy nie dochodziło.

Czy stracilibyśmy jakieś ziemie w wyniku dogadywania się z Trzecią Rzeszą? Oni by sobie wybudowali korytarz, no i byłoby po krzyku. Gdańsk przed wojną był zdominowany w 80% przez ludność niemiecką. My natomiast uzyskalibyśmy ziemie na wschodzie, w tym żyzną Ukrainę, strategiczny dostęp do Morza Czarnego. Do żadnych rewindykacji terytorialnych by nie doszło. Niemcy byli zainteresowani raczej inkorporacją państw bałtyckich - my wówczas mielibyśmy jeszcze znaczną część Litwy i port w Połądze.

Często powołuje się również potencjalną długowieczność nazizmu. Ten totalitaryzm miał jednak regionalny charakter w przeciwieństwie do komunizmu głoszącego internacjonalizm. Umarłby zatem razem z Hitlerem. Gdyby nawet Niemcom udałoby się podbić całą zachodnią Europę, to najprawdopodobniej takie państwo runęłoby z hukiem. Wziąć jeszcze trzeba pod uwagę czynniki ekonomiczne. Przecież Hitler najpierw uczynił każdego właściciela Betriebsfuehrer - kierownikiem produkcji. Po zwycięskiej wojnie bardzo prawdopodobne, że doszłoby do nacjonalizacji przemysłu i banków. Zapowiedziane to zostało zresztą w programie NSDAP z 1920 roku. Tam mówiono o nacjonalizacji trustów. Wówczas doszłoby do gospodarczej zapaści, co przyśpieszyłoby upadek takiego państwa. Przy tej okazji moglibyśmy sami trochę skorzystać terytorialnie.

Niestety, stało się inaczej. W wyniku wojny zginęło 6 milionów obywateli Polski. Zniszczona została inteligencja - naród polski został odgłowiony. Po wojnie natomiast przestaliśmy być samodzielnym podmiotem polityki międzynarodowej, stan ten utrzymuje się zresztą po dziś dzień. Śmiem twierdzić, że jako taka państwowość Polski skończyła się 1939 roku. Nie chcę być złym prorokiem, ale na stan obecny wątpię, czy uda się nam kiedyś ją odtworzyć.