2009-07-18

Stany Zjednoczone Europy legły w gruzach

W wywiadzie dla "Dziennika" francuski ekonomista Christian Saint-Etienne stwierdza, iż ,,Euro spowalnia gospodarkę i tak naprawdę jest nieopłacalne nawet dla bogatych krajów starej Europy''. Dodaje przy tym, że faktyczna klęska euro stanowi też polityczną klęskę zjednoczonej europy, świadectwo tego, że nie jest ona w stanie wyjść poza poziom narodowych egoizmów. Czy zachodnio-europejskie elity zaczynają wreszcie dostrzegać fakty?

Euro jest niekorzystnym pomysłem dla Rzeczpospolitej w świetle jej obecnej słabości gospodarczej. Okazuje się, że w ocenie ekonomisty z Francji korzyści z tej waluty nie odczuwają również kraje starej Unii, a wręcz doskwierają im dolegliwości wynikające z minusów obowiązywania Euro na ich terytorium. Saint-Etienne uważa, że eurowaluta to ,,pułapka'', czy wręcz ,,cukierek z trucizną'', który miał zapewnić stabilizację, lecz w rzeczywistości prowadzi do permanentnej stagnacji, w której znajdowały się zachodnioeuropejskie potęgi do czasu pojawienia się kryzysu ekonomicznego, który wydaje się dziś strącać je w gospodarczą przepaść.

Tak więc, wygląda na to, że Euro jest ideą wprowadzaną uparcie z przesłanek pozamerytorycznych, takich samych jak te, które każą euroentuzjastom pomijać opinie ekspertów z góry uznanych za przeciwników integracji, a więc enfantes terribles wielkiej europejskiej rodziny. Jednak ,,Europejczycy'' widzą, że ich europejski dom sypie się w posadach ale, ignorując to, planują dla niego wystrój i kolory tapet dobrane zgodnie z najnowszymi trendami feng shui. Na szczęście zaczynają pojawiać się wyjątki.

Dziś wypowiada się na ten temat francuski ekonomista będący członkiem Rady Analizy Gospodarczej oraz francuskiego Koła Ekonomistów. W wyborach prezydenckich 2007 r. udzielił poparcia Francois'owi Bayrou - francuskiemu liberałowi, który sromotnie przegrał wybory plasując się za Nicolasem Sarkozym oraz Segolene Royal. Dla euroentuzjastów to swój chłopak i na pewno tak śmiałe wystąpienie przeciwko idei wspólnej europejskiej waluty kosztowało go wiele samotnych bankietów przy barze z wzrokiem utkwionym w drinku będącym alibi, pozwalającym uniknąć palących spojrzeń.

Gasnący euroentuzjazm Saint-Etienne ujawnia się w dalszej części wypowiedzi dla Dziennika - Faktyczna klęska euro stanowi tez polityczną klęskę zjednoczonej europy, świadectwo tego, że nie jest ona w stanie wyjść poza poziom narodowych egoizmów. Sytuacja, w której mimo posiadania wspólnej waluty Niemcy grają gospodarczo przeciw Francji, Francja przeciw innym, krajom, a Europa Środkowo-Wschodnia wciąż domaga się specjalnego traktowania, oznacza, że za kilka lat Unia pozostanie juz tylko pustą formą - stwierdza ekonomista. Eureka! Francuz patrzy na płonący Rzym i zauroczony jego perwersyjnym pięknem dopiero po zrzuceniu z siebie tego uroku zauważa problem oraz jego skalę.

Skargi i utyskiwania zachodnio-europejskiego specjalisty zamieniają się w pełen bólu lament. Europa nie chce się jednoczyć. Europa to zbitek państw narodowych. A owe państwa mają swoje interesy. Te elementarne prawdy dotyczące naszego kontynentu lekceważono przez lata. Szok jaki przeżywa Christian Saint-Etienne porównywalny jest do mistycznego przeżycia czarnych neofitów religii chrześcijańskiej, na którą ci przerzucają się z kultów animalistycznych. Nagle wszystko staje się jasne - stare bożki w postaci eurofederalistycznych idei okazały się hasełkami dla naiwnych.

Elity pchające państwa europejskie ku coraz silniejszej integracji chciały pokonać naturę państw narodowych i po raz kolejny okazało się, że ludziom otumanionym lewicowymi ideami równości, jedności i internacjonalizmu natury owej pokonać się nie udało. I bez wsparcia aparatu totalitarnego nigdy się nie uda. Dopiero kryzys, zmusza owe elity do racjonalnej oceny sytuacji.

Wygląda na to, że idee Roberta Schumanna i innych ojców Unii Europejskiej, które u gruntu były szlachetne (dominującą rolę odgrywały tu warości chrześcijańskie, czego wspominanie jest wysoce nietaktowne w europejskich salonach), po latach lewicowych wynaturzeń, w styczności z rzeczywistością nie zdały egzaminu. Francuskie elity również zaczynają to zauważać.

Może nadszedł już czas na merytoryczną dyskusję na temat Europy? Może najwyższy czas na wyrzucenie fantazji państwa europejskiego na ideowy śmietnik? Może czas na merytoryczną duskusję na temat przyszłości naszego kontynentu z pominięciem fałszywych dogmatów?

2009-07-16

Kula u nogi

Państwo socjalistyczne zajmuje się wieloma rzeczami, którymi nie powinno. Aż nazbyt oczywistymi przykładami są służba zdrowia, ubezpieczenia, edukacja, opieka społeczna. Przy tej okazji zapomina się o zdecydowanie najbardziej oczywistym wyróżniku, a mianowicie państwowej własności środków produkcji. Podobnie jak państwo nie jest od tego, żeby edukować, leczyć, ubezpieczać ludzi zamieszkujących jego obszar, nie powinno być istną manufakturą. Socjaliści różnej maści zastanawiają się jak tu posyłać coraz młodsze dzieci do szkoły i nie tylko. Gdy tylko mogą, to zaraz dokonują nacjonalizacji. Pół żartem pół serio, zastanawiam się czasem, kiedy skrót GM będziemy tłumaczyć Government Motors. Tak samo czasem chodzi mi po głowie, czy Obama nie zechce upaństwowić szeregu gałęzi przemysłu oraz ubezpieczeń. My w Priwislanskim Kraju mamy jednakże zmartwienia jeszcze innego typu. Istnieje u nas szereg przedsiębiorstw państwowych stanowiących istną kulę u nogi...

Biorąc pod uwagę rachunek ekonomiczny, jeżeli dane przedsiębiorstwo nie przynosi żadnych zysków, to należy je sprywatyzować. Nie zamykać ani nie likwidować, tylko sprzedać i to najlepiej na giełdzie. Wówczas budżet państwa zostanie zasilony całkiem sporymi środkami, a przy okazji dany zakład zacznie płacić podatki. W wyniku tego znowu kasa państwa zostanie zasilona. Prywatyzacja zatem stanowi sukces. Pytanie tylko, dlaczego pewne przedsiębiorstwa to swoiste święte krowy i nikt nawet o tym nie myśli. W ogóle, dlaczego w wielu gałęziach prywatyzowanie państwowego mienia idzie tak powoli?

Mamy tutaj dwie grupy, które sobie tego nie życzą. Po pierwsze są to związki zawodowe. Prywatny właściciel mógłby nawet zakazać ich działalności na swoim terenie. Wówczas skończyłyby się ich przywileje. Póki dany zakład jest państwowy, mogą rządać od państwa coraz więcej. Przyjeżdżają wówczas do Warszawy pod jedno z ministerstw albo kancelarię premiera. Zestrachany rząd dla świętego spokoju daje im je albo obiecuje podtrzymanie tychże dla świętego spokoju. Sprawa stoi zatem w miejscu. Po drugie same elity polityczne nie chcą prywatyzacji państwowych przedsiębiorstw. A dlaczego? Sprawa tutaj jest prosta. Poszczególne partie mogą na stanowiskach prezesów, członków rad nadzorczych, zarządów umieszczać swoich członków. Państwowe przedsiębiorstwa stanowią zatem kość, o którą one będą się bić. Wobec czego po co prywatyzować? Przecież nie ma sensu pozbawiać się możliwości zarobku na intratnych państwowych posadkach. Z elitami politycznymi związana jest jeszcze inna kwestia. Istnieje również populistyczny argument przeciwko prywatyzacji. Politycy nie chcą bowiem stracić elektoratu, który związany jest z dużymi monopolistycznymi molochami. A w obecnym świecie demokratycznym ma to niestety znaczenie. Nie chcą podcinać sobie gałęzi, na której siedzą. Prywatyzacja byłaby bowiem rzeczą bardzo nie wygodną w takim układzie. Niezadowoleni pracownicy jakiegoś państwowego molocha mogliby się od danej partii odwrócić, a następnie zagłosować na kogo innego. Więcej, przez to cały polityczny mainstream teoretycznie mógłby stanąć do góry nogami, a do głosu mogłyby dojść inne siły, które obiecałyby na przykład nacjonalizację uprzednio sprywatyzowanego zakładu.

Wspomniałem wyżej, że państwowe przedsiębiorstwa przynoszą straty. Dzieje się tak z prostego powodu? Cechuje je zatrudnienie większej liczby pracowników niż potrzeba, do tego może się panoszyć nawet kilkanaście związków zawodowych. W górnictwie węgla kamiennego jest ich na przykład aż dwanaście (!). Poza tym zyski z dywident idą głównie do budżetu państwa, więc przedsiębiorstwo nie modernizuje posiadanego przez siebie sprzętu. Te wszystkie czynniki prowadzą do tego, że państwowe spółki przynoszą nawet milionowe (Orlen, PGNiG) albo miliardowe straty (przykład PKP czy LOT). Abstrahuję już od tego, że państwowe przedsiębiorstwa mogą być bardzo dogodnymi pralniami brudnych pieniędzy, w których państwowe pieniądze migrują do prywatnych kieszeni. Pamiętać należy jeszcze o tym, że utrzymanie spółki, której właścicielem jest państwo, kosztuje dwa razy więcej niż w sytuacji, kiedy należy ona do prywatnego właściciela. Zaznaczam, że tutaj nie chodzi o jakieś drobne kwoty. Te wszystkie pieniądze, które poszły na oddłużanie nierentownej państwowej własności można by wydać w inny sposób, na przykład na infrastrukturę drogową, armię oraz policję.

Może się pojawić pytanie, a co wtedy, gdy dana firma przynosi zyski do budżetu. Jako przykład można tutaj podać KGHM, który zwykle daje od jednego do dwóch miliardów zysku. Moim zdaniem też należy prywatyzować. Przecież dane przedsiębiorstwo zarządzane przez prywatnego właściciela może przynosić jeszcze większe zyski, zwyczajnie płacąc podatki. Poza tym fakt przynoszenia zysków to stan obecny. Skąd wiemy, czy za kilka lat nie będziemy musieli danej firmy oddłużać?

Bardzo kłopotliwe jest również powiązanie etatyzmu z patriotyzmem. Spotkałem się bowiem z takimi ocenami, że człowiek, który chce wszystko sprywatyzować oraz ograniczyć państwo do rozmiarów rozsądnych, to antypatriota, kosmopolita i internacjonalista. Więcej, takie przekonanie jest podtrzymywane przez partie populistyczne oraz ich ideowych zwolenników. Również na tej nucie próbuje czasem grać lewica mówiąc na przykład, że Pinochet sprzedał kraj międzynarodowym korporacjom czy Thatcher doprowadziła do deindustrializacji Wielkiej Brytanii. Ten argument jest jednak łatwo zbić. Na co jest lepiej wydawać pieniądze? Na zapewnianie bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrznego państwa, ergo armię i policję, czy oddłużanie jakiegoś państwowego przedsiębiorstwa generującego miliardowe straty. Odpowiedź na to pytanie z punktu widzenia rachunku ekonomicznego jest prosta. Tak więc populiści (jak również typowi socjaliści) dążą do ciągłego osłabiania państwa poprzez ładowanie pieniędzy w dziury bez dna, jakimi jest szereg państwowych spółek.

Państwo jako takie nie stanowi manufaktury. Ma spełniać inne zadania związane z bezpieczeństwem wewnętrznym, zewnętrznym, stanowieniem prawa et cetera. Demokratyczny ustrój jednak przeszkadza przeprowadzać rozsądne zmiany. Wszystko stacza się zatem w kierunku coraz większego liberalizmu światopoglądowego z jednej strony, a socjalizmu z drugiej.

2009-07-14

I z czego się tu cieszyć?

Patrząc na korzyści płynące z posiadania przewodniczącego Parlamentu Europejskiego z Polski, którym w dodatku jest Jerzy Buzek, można dojść do wniosku, że gra nie była warta świeczki a efekty dla polskiej polityki względem UE będą szkodliwe.

Przed chwilą przeprowadzono głosowanie, w którym Buzek został wybrany na przewodniczącego PE miażdzącą przewagą głosów 555 na 713 głosujących. To było do przewidzenia w świetle zwyczajowego już konsensusu politycznego między socjaldemokracją a chadecją. Polski rząd wywalczył to stanowisko na pół kadencji - ukłon w stronę czerwonych, którzy zgodzili się głosować na Polaka tylko w zamian za oddanie połowy kadencji ich gwieździe salonowej Martinowi Schultzowi - nawiasem mówiąc antypolakowi i skrajnemu internacjonaliście.

Już sam ten fakt, świadczy o słabej pozycji jaką uzyskał Jerzy Buzek w Brukseli. Pozostanie przewodniczącym tylko przez pół kadencji, będzie dzielił ją z głównym oponentem interesów własnego państwa. Na rzecz tego połowicznego przewodniczenia rozmył swoje stanowisko w kwestii homoseksualistów i zapewne niejeden raz musiał się retorycznie powyginać aby zrobić dobrze wszystkim zainteresowanym.

Koszta tego pyrrusowego zwycięstwa są przewidywane od dawna ustępstwa polskiej administracji w kwestii innych ważnych stanowisk w biurokracji brukselskiej, do których automatycznie tracimy prawo w zamian za Buzka otwierającego obrady i udzielającego głosu przez pół swej kadencji. Wszystkie zapewnienia byłego premiera RP o potrzebie wprowadzenia Traktatu Lizbońskiego, o chęci gorącej walki o prawa człowieka nie mają znaczenia, bo nasz przedstawiciel nie ma uprawnień do działania w tym zakresie. Może sobie co najwyżej ponarzekać bądź komuś przyklasnąć. Tak jak przeciętny Kowalski, tyle, że w świetle fleszy i kamer. To jedyna różnica.

Kampania lipcowa jaką stała się rzekoma walka o stanowisko dla Buzka, w której zwycięstwo ma zapewne stać się sztandarowym sukcesem rządu Donalda Tuska jest jednym wielkim humbugiem, nie mówiąc o medialnym boomie na byłego premiera, który jeszcze kilka lat temu był persona non grata, nie tylko w lewackim środowisku ale i własnym. Słaby, sterowalny Buzek kreowany dziś na męża stanu pojedzie się prostytuować do Brukseli, do tego na pół kadencji do podziału z silnym, szkodliwym dla Polski politykiem. Czy to rzekomo wielkie zwycięstwo polskiej dyplomacji ma jakiekolwiek znaczenie? Czy nie jest to w rzeczywistości przegrana?

I, co najważniejsze, z czego się tu cieszyć?